Ten post powstał na Waszą prośbę. W sumie się nie dziwie, bo to co się działo u nas w listopadzie było co najmniej… dziwne. Śledziłyście losy mojej ciąży bardziej, niż osoby z naszego otoczenia. Dostałam tak wiele wiadomości w stylu „Czekamy na Zojkę”, „Nie mogę się doczekać Waszej córeczki tak, jak swojej”. Ten klimat towarzyszył nam już od połowy października… czyli od momentu, gdy nasza ciąża była donoszona.
Termin porodu miałam według miesiączki ustalony na 9 listopada. USG pokazywało coś innego i termin ten, przypadał na 2 listopada. Dlaczego taki rozrzut? Sama do końca nie wiedziałam kiedy „to” się stało, dodatkowo karmiłam Macieja piersią więc moje miesiączki nie były jeszcze do końca regularne. To, kiedy miała pojawić się na świecie nasza córka było loterią. Jakieś daty zostały rzucone, jednak na wszystko miał wpływ tylko ten na górze.
Gdy nadszedł dzień terminu…
Tego drugiego, bo jednak w karcie ciąży zapisywany jest ten który wylicza się z ostatniej miesiączki… zjawiłam się u lekarza. Nie działo się nic, poza rozwarciem na 2 cm. Szyjka była twarda, długa a dziecko bardzo wysoko. Usłyszałam od ginekologa, że raczej tego 16 listopada spotkamy się w szpitalu, bo mała szansa że zacznie się samo, chociaż kto wie…
Miał rację. 16 listopada o godzinie 8 zjawiłam się w szpitalu. Po wykonaniu testu na COVID, zmierzeniu temperatury i wypełnieniu masy dokumentów, mogłam wjechać na magiczne 4 piętro – już sama, bez męża. Może wydać się to dziwne i niezrozumiałe dla wielu z Was… ale czułam strach i niepokój. Bałam się i bardzo chciałam mieć obok siebie męża – nie czułam ekscytacji. Wiedziałam co mnie czeka, bo miałam to zrobić czwarty raz dlatego byłam przerażona. Odebrali nam to, co było ważne.
Tego dnia jednak nic nie zrobili…
Dlaczego? Bo uznali, że jest już „za późno”. Nie chcieli o 12 zakładać mi cewnika, bo nie chcieli bym zaczęła rodzic w nocy. Wtedy na oddziale jest jeden lekarz, który „i tak ma masę pracy”. Każda inna dziewczyna tego dnia maszerowała po korytarzu z cewnikiem. Każda, poza mną. Byłam zła, bo zostawiłam rodzinę w domu, przygotowałam się na 2-3 dni w szpitalu a oni nie zrobili nic, by pomóc mi urodzić.
Cały dzień leżałam w łóżku, nie czułam motywacji by zrobić cokolwiek. Rozwarcia nadal nie miałam większego, szyjka nie współpracowała, a Zojka siedziała mega wysoko. Nie było szans, bym urodziła sama w najbliższym czasie. A moje łożysko już spełniło swoją funkcję. Badanie USG pokazało, że posiada już zwapnienia i powoli przestaje działać tak, jak powinno. Było już po prostu stare.
Wtedy nastąpiła zmiana warty.
We wtorek o 7:00 pojawił się na dyżurze inny lekarz, który po badaniu stwierdził, że nie mamy na co czekać i działamy. Wiedział, że jestem już sporo po terminie, że 3 razy bez indukcji nie udało mi się urodzić, że łożysko jest w kiepskim stanie i… ma dyżur całą noc więc „urodzimy to dziecko”. Chwilę później miałam już cewnik Foleya i dreptałam po szpitalnych korytarzach aż do 19. Chodziłam cały czas, wspólnie z koleżanką z pokoju.
Wieczorem, przy wyjęciu „balonika” usłyszałam jednak coś, czego nie chciałam.
„Pani Basiu, rozwarcie nadal 2 cm, balonik nie skrócił ani nie spowodował że szyjka jest miękka, córka nadal bardzo wysoko. Jak do jutra nie urodzimy będziemy musieli inaczej malucha urodzić”. Wiedziałam, że chodzi o CC i w tym momencie nogi zrobiły mi się jak z waty. Wiem, że czasem trzeba. Wiem, że to operacja ratująca czasem życie matki i dziecka. Wiem, że lekarz musiałby to zrobić, jeśli nie byłoby szansy urodzić naturalnie. Jednak dla mnie CC jest skomplikowaną operacją, której wolałabym uniknąć.
Cały wieczór przepłakałam!
Na IG napisałam tylko, że lekarze zaproponowali CC jeśli nie ruszy samo jutro. Nie powiedziałam nic więcej, wyłączyłam telefon i płakałam po prostu. Chyba ogrom emocji związanych z przenoszeniem ciąży, brakiem reakcji lekarzy z dnia poprzedniego i ta informacja o CC… to wszystko się skumulowało i musiało gdzieś wyjść. Koleżanka z sali próbowała mi pomóc, pielęgniarka także. Ale łzy leciały same i nie umiałam ich powstrzymać.
O 21 poszłam spać. Zmęczona, zniechęcona i zła. Przez noc nie działo się nic. Zupełnie nic! Ale dzień w szpitalu zaczyna się o 5 rano, wtedy pielęgniarki przychodzą podłączyć pod KTG. Moje nie pokazywało nic, płaski zapis jak zawsze – zero skurczy. A ja, już nastawiałam się na to, że po trzech porodach naturalnych czeka mnie CC.
Wtedy jednak coś zaskoczyło!
Ok 5:30 poczułam lekkie ukłucie. Taki mikro ból brzucha – poprosiłam o badanie. Jednak pielęgniarka stwierdziła że podłączy mnie pod KTG raz jeszcze. Zapis był płaski, bo to co czułam było delikatne. Gdy o 5:45 chcieli mnie odłączyć pojawił się mini skurcz na zapisie. Lekarz poprosił, by zostawili mnie pod zapisem jeszcze na 10 minut. o 5:55 były trzy mini górki na KTG. To było coś!
Tzn dla mnie, to było „dużo” a dla pielęgniarki „nic”. Wiecie, coś na zasadzie „co za upierdliwa baba, boli ją lekko brzuch a już panikuje”. Chociaż rzuciła jeszcze szybko „jak chcesz rodzic to poczekaj do 7, serio. Ta zmiana co jest teraz na porodówce to nic dobrego. Każda inna będzie lepsza”. Oki, może miała rację. Jednak nie dawałam za wygraną i wyszłam na korytarz, moją koleżankę z sali wzięli już na oxy. Pojawiła się położna z porodówki, która przyszła po jej dokumenty. Zagadałam, że chciałabym być zbadana bo boli mnie brzuch. Zgodziła się, to przecież była chwila.
Po wywiadzie, który to poród, jak przebiegały poprzednie… usłyszałam „bierz wodę i telefon idziemy na porodówkę, masz 6 cm rozwarcia”. A wtedy, pierwsze co pomyślałam to… „o ty babo! Jednak miałam rację!”
O 6:04 napisałam do męża SMS.
„Idę na porodówkę”. Same widzicie jak szybko wszystko szło, więc na IG była cisza. Na sali spokojnie ubrałam się w koszulę, poszłam do Wc, wypełniłam dokumenty noworodka i swoje… podłączono mnie do KTG. Wszystko na luzie, bo skurcze były takie jak miałam przy okresie. Nie bolało specjalnie mocno. Gdy już się położyłam, zerknęłam na monitor komputera była 6:17. Poczułam pierwszy turbo skurcz. Ale już był tak mocny… początkowo myślałam że z bólu popuściłam, ale po porodzie dowiedziałam się że to wody poszły. 😀 Miałam już rozwarcie, szyjka była miękka ale moja córka była wysoko… położna poprosiła mnie bym przy każdym skurczu parła lekko by pomóc jej zejść niżej.
Nie pamiętam za dużo. Pamiętam krzyk położnej „dzwoń na noworodki”, „zobacz co się dzieje”, „nie zdążyłam tego zrobić”, „Basia raz mocno, teraz, przyj”. Ja się zapierałam, a położna mówiła do mnie że mam przestać, bo dziecko już jest na świecie i leży na moim brzuchu. Byłam w takim szoku, byłam tak spięta i przerażona. Odpływałam z bólu i nie skojarzyłam, że moja córka jest już ze mną.
Nasza córka. Zojka.
Urodzona o 6:28.
4060 g i 57 cm.
10 punktów.
Po fakcie dowiedziałam się że…
Położna przerwała wypełnianie dokumentów, bo główka zaczęła wychodzić. Nie zdążyła się ubrać, rozebrać łóżka porodowego, podłożyć mat zabezpieczających. Nie urodziłam najpierw główki, a później całego ciałka. Zojka wyszła za jednym pchnięciem w całości. Miała mieć 3600 g a wyszło trochę więcej. Po wszystkim, miałam problem by urodzić łożysko i mało brakowało bym była czyszczona. Dzięki pomocy 2 położnych i lekarza urodziliśmy je. Ta „fatalna zmiana połoznych” o których usłyszałam rano była moim zdaniem najlepszym co mnie tego dnia spotkało. Tyle wsparcia, pomocy i kopa do działania nie dostałam przy żadnym wcześniejszym porodzie.
Na sali poporodowej zjadłam 3 Grześki, poszłam się wykąpać i na drugi dzień prosiłam by wyjść do domu. Było szybko, ale nie oznacza to, że bolało mniej. Nikt, nigdy nie namówi mnie na kolejne dziecko. To co kobieta wtedy czuje jest chore. Dziecko to cud, ale tych cudów już mi wystarczy.
I na koniec…
Tak – rodziłam w maseczce.
Nie – każdy kolejny poród nie boli mniej.
Tak – po 36 godzinach możesz wyjść z noworodkiem do domu i nikt nie ma prawa Ci tego zabronić.
Tak – obkurczanie macicy po każdym kolejnym porodzie jest bardziej bolesne. Po Macieju bolało bardzo, ale to co miałam teraz porównywałam ze skurczami porodowymi.
Brak komentarzy