Okropny czas za nami. Zaczęło się od tego, że Antko nie dostał się do przedszkola (rocznik 2011). Normalny „Kowalski” miałby to w czterech literach i czekał na cud, ewentualnie miejsce w kolejnym roku. Nam do takiego „Jana” daleko dlatego działałam dość kokretnie. Wysłałam kilka emaili m.in. do urzędnika który jest odpowiedzialny za oświatę u nas w miescie czy do kuratorium w Poznaniu które później skierowało mnie na Leszno. Sprawa się wyjaśniła, miejsce w przedszkolu się znalazło (co prawda na 5 godzin, ale od września mamy już miejsce w placówce całodziennej).
Kolejno pojawiały się inne przeciwności. Jeden pracodawca kompletnie wystawił Daniela, płacąc mu 1200zł, za cały miesiąc pracy – chociaż ustalenia były inne. Śmiech na sali, po długiej rozmowie wieczorem uznaliśmy że następnego dnia się już tam nie pojawi – a my sobie „jakoś” poradzimy do czasu znalezienia kolejnej pracy. Po miesiącu był już w innym miejscu, jest w nim do dziś więc ani on ani ja na nic nie narzekamy. Wiesz, oby jak najdłużej. Milion innych problemów, zmartwień, wyrzeczeń i kombinowania by doczekać się.. ospy. Ona dolała u nas oliwy do ognia. Zmęczeni nie dawaliśmy rady sobie z niczym, chociaż każdy nie dawał po sobie tego poznać, psychicznie byliśmy wrakami.
Jeden impuls..
Który otrzymałam od Emilii na spotkaniu blogerek i wiedziałam, po prostu wiedziałam że to znak. Wypytałam ją o wszystko co chciałam, porządnie wszystko przemyślałam i zaczęłam działać. Teściowie Emilii prowadzą w swoim domu taki mały pensjonacik. Małą tam 5 pokoi, każdy piękny i zdecydowanie zadbany. Prywatna plaża, kajaki, grill i cisza. Zdecydowanie to odcięcie się od świata było nam potrzebne dlatego pojechaliśmy tam, a nie do miejsca w centrum. Całe cztery dni tylko z rodziną, bez komputerów, telefonów, gotowania, sprzątania, piszczenia i ogólnie robienia czegokolwiek. Było pięknie, a gospodarze postarali się byśmy bez najmniejszego problemu polecali to miejsce dalej – bo warto! Chociażby dla tych naleśników! Dobra, był też jeden mały minus, który z perspektywy czasu jest śmieszny – mnie śmieszył już wtedy, Daniela nie bardzo. Łabędzie, jezuu! Bez nich ten wyjazd byłby zbyt idealny i nudny. Codzienna porcja rozrywki, adrenaliny i ćwiczeń. Mało tego, Daniel w moich oczach stał się bohaterem, bo chronił naszą rodziną przed tymi małymi potworami.
Co musiałam zrobić?
Chciałam by do samego końca ten wyjazd był niespodzianką dla mojej rodziny. Dlatego napisałam wiadomość do koleżanki z pracy Daniela, która jest odpowiedzialna za grafik (buziaki dla Ciebie Asiu :* ). Poprosiłam o małą zmianę, ale tak by on niczego się nie domyślił. Pokombinowałam, ale się udało i dostaliśmy pozwolenie na wyjazd. Daniel do końca (czyli jeszcze 70km od miejscowości w której mieliśmy się zatrzymać) był przekonany że we wtorek idzie do pracy. Nie poszedł, nie pojawił się tam też w środę i czwartek. Jego mina i wdzięczność były najlepszą nagrodą za trud jaki musiałam wykonać by zorganizować ten wyjazd. Bo sama organizacja to jedno a pakowanie? Tak, sama nas spakowałam jak był w pracy, zaniosłam te wielkie torby do auta (mieszkamy na 2 piętrze bez windy), pojechałam na zakupy po potrzebne rzeczy.. od początku do końca sama.
I wiesz co?
Było warto. Naprawdę! Bo chociaż dzieci denerwowały nas jak nigdy – wiesz jak to jest na wakacjach, rządzą się one swoimi prawami i jak jednego dnia dzieci zobaczą że mama nie wyzywa podczas wbiegania do jeziora w ciuchach to znaczy że codziennie można wbiegać tak do jeziora. Dnia drugiego nie mieliśmy już ciuchów do dzieci i prałam je ręcznie pod prysznicem. Także jakieś obowiązki na tych wakacjach miałam, nie było do końca wolnego.. Mimo wszystko, radość dzieci i ten wzrok, szczęście i wdzięczność Daniela była najlepszą zapłatą za trudy. Było warto, bo wróciliśmy z tego wyjazdu pełni nowych sił do działania. Nie do końca wypoczęci, bo z dziećmi się nie da – nie wmówisz mi że jest inaczej. Jedno jest pewne, jesteśmy szczęśliwi że mamy siebie.
1 komentarz
Mazury są cudowne. Fajnie jak zwykle wszystko zorganizowałaś!