Nie jestem w stanie zliczyć ile razy podczas tej ciąży padło w naszym kierunku to pytanie. Wydawało mi się, że dość wyraźnie zaznaczaliśmy nasze, a zwłaszcza mojego męża zdanie w tej kwestii. Początkowo pytania padały głównie od czytelników bloga, później nawet rodzina zaczęła je zadawać. Co mnie dziwi jednak najbardziej? Reakcja sporej części odbiorców na naszą odpowiedź.
Niby oczywista, bo od początku już planowania dziecka mieliśmy jasno określone „wymagania” jakkolwiek to brzmi wobec siebie. Wiedzieliśmy czego oczekujemy od siebie i mogę z czystym sumieniem powiedzieć że udaje nam się to wszystko realizować. Było tam kilka rzeczy odnośnie starania o malucha, o ciąży, porodzie i na końcu o opiece nad maluchem. Stworzyliśmy sobie taki jakby kontrakt ciążowo-dzieciowy przez co oboje czujemy się bezpiecznie i pewnie. Wiemy czego od siebie oczekiwać w poszczególnych etapach.
Skupmy się jednak na tym, co było dla nas najtrudniejsze do tej pory.
Całą ciąże dość spokojnie podchodziłam do tematu porodu. Nie bałam się, nie myślałam o tym i starałam się podchodzić do tego na zasadzie „już dwa razy dałam radę, dlaczego teraz miałoby pójść coś nie tak?”. Prawda jest jednak taka, że ostatni miesiąc to były niekończące się myśli… każdą czynność sprowadzałam do tego co było przed nami. Stres był ogromny! Bałam się że coś może pójść nie tak. W najlepszym wypadku skończy się CC, a w najgorszym… tak, moje myśli wtedy były okropne i nie potrafiłam cieszyć się końcówką ciąży.
Chciałam by to wszystko było już za mną.
A jak na złość, początkowe ryzyko porodu w 35 tygodniu ciąży skończyło się porodem w 41 tygodniu i to z pomocą lekarzy. Mieliśmy z mężem bardzo dużo czasu na rozmowy o tym, jak ma wyglądać ten dzień. Stworzyliśmy razem plan porodu w którym prosiliśmy o możliwość aktywnego porodu, brak znieczulenia, prośbę o ochronę krocza czy o to, by pępowina była odcięta gdy przestanie tętnić a maluch trafił do mnie bądź męża na brzuch od razu po narodzinach. Nie jestem w stanie zliczyć ile wieczorów poświęciliśmy na te rozmowy – bo dzień przyjścia na świat naszego malucha był dla nas bardzo ważny.
Dlatego mój mąż chciał być z nami.
Nie wyobrażał sobie innego scenariusza. Im bliżej terminu, tym bardziej się denerwował. W pewnym momencie nie mogłam nawet zadzwonić, bo było to podejrzane. To co nas spotkało, czyli pojawienie się w szpitalu na wywołanie porodu było w pewnym stopniu dla niego ułatwieniem – wiedział, że ja jestem w dobrych rękach gdy on zajmuje się pracą, dziećmi, domem…
Chciał byśmy byli pod dobrą opieką. Dlatego też zdecydował się na poród rodzinny. Jako głowa rodziny był i nas wspierał. Trzymał rękę na pulsie i dbał o to, bym czuła się komfortowo. Pomagał gdy miałam chwile wątpliwości. Masował plecy, bo skurcze były o dziwo krzyżowe. Trzymał za dłoń przez cały czas. Próbował rozśmieszyć, gdy ból był nie do zniesienia. Chodził za mną gdy próbowałam z 9 zrobić 10 cm. Był moją podporą.
Pamiętam jedno zdanie które wypowiedziałam do Daniela, po godzinie skurczy. Wiem że inne kobiety męczą się znacznie dłużej, jednak ja miałam dość już wtedy…
„Kochanie, ja już nie mogę. Nie mam sił, bardzo boli”
Widziałam w jego oczach ból. Chciał jakoś pomóc, ale nie bardzo miał jak. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że sama jego obecność była dla mnie największym wsparciem. Zaraz po tym, gdy wypowiedziałam te słowa zaczęły się bóle parte i pięć minut później nasz syn był z nami.
Przecinał pępowinę i dwie godziny tulił syna na sali porodowej.
Po wszystkim trafił ze mną na oddział położniczy. Zmienił pierwszą pieluszkę, uśpił synka, zrobił zakupy bo jedyną rzeczą o jakiej myślałam po porodzie był ogromny głód który odczuwałam. Przed powrotem do domu pomógł mi się wykąpać i ogarnąć miejsce w szpitalu. Wielokrotnie mówił mi w ciąży że obecność podczas porodu jest dla niego ważna. Nie wyobrażał sobie że mogłoby go tam nie być. Uznał, że skoro coś stworzył to musi być obecny podczas całej jego drogi a nie tylko w trakcie dobrych chwil. Poród jest sprawdzianem dla wielu mężczyzn.
Co ja mogę o tym powiedzieć?
Dwa poprzednie razy miałam „samotne”. Nie było przy mnie nikogo. To, że teraz odbył się poród rodzinny było dla mnie czymś nowym i nieznanym. Nie wiedziałam czego się spodziewać. Bałam się, że mój mąż nie będzie patrzył na mnie tak jak to robił do tej pory. Widoki były nie ukrywajmy – dość drastyczne i mało cieszące oko. Nie każdy nadaje się do ich oglądania.
Jednak teraz mogę śmiało powiedzieć, że wsparcie męża było dla mnie czymś ważnym. Czułam się bezpiecznie, bo wiedziałam że on jest obok i zareaguje w sytuacji zagrożenia. Wiedział jak ma wyglądać mój „wymarzony poród” i gdyby coś poszło w złym kierunku – zainterweniowałby.
A jego sposób patrzenia na mnie po porodzie się zmienił. Nie jest jak dawniej…
Widzę w jego oczach dumę. Wiem, że jest ze mnie cholernie dumny. Widział ile to wszystko kosztowało mnie wysiłku, bólu i łez. Urodziłam mu zdrowego syna. Patrzy na mnie inaczej – z ogromnym podziwem i szacunkiem. A pragnienia? Powiem tak… Nie wiem jakim cudem on wytrzyma do końca połogu. Prawdziwy mężczyzna będzie z kobietą tego dnia. Nie będzie tchórzem. Nie pozwoli kobiecie na to, by była sama. To cud który stworzyli razem, więc na świecie też powinni go powitać wspólnie.
A Twój mąż/partner był przy Tobie podczas tego ważnego dnia?
Brak komentarzy