Nigdy nie byłam jakoś mocno „dzieciowa”. Nie wiem dlaczego nawet poszłam na studia pedagogiczne. Pamiętam że na uczelni większość osób mówiła zdanie: „Jeśli nie wiesz co chcesz studiować, idź na pedagogikę”. W tym sensie, że tu idzie każdy, kto nie ma pomysłu na siebie. Oczywiście są też takie jednostki które robią to, bo praca w placówkach jest spełnieniem ich marzeń. Moim nie była – próbowałam to sobie wmówić przez trzy lata. Nadal twierdzę że wiedza którą tam zdobyłam mi się przyda, ale nie chcę pracować w placówce edukacyjnej.
Długo zajęło mi pojęcie tego – dlaczego?
Dziś już wiem. Uświadomiła mnie kuzynka, która przyszła na kawę. Od razu uprzedzę – nie jest to „stara panna bez dzieci”. Jest normalną kobietą z dwójką dzieci, ma prace, dom, psa… wszystko jest na swoim miejscu. Przyszła do nas i powiedziała że denerwują ją dzieci w określonym wieku. Może być z maluszkami i starszakami ale taki wiek pośredni (już teraz nie pamiętam ile lat, ale chyba 2-10? mniejsza…) ten wiek jest dla niej najgorszy i te dzieci ją po prostu denerwują.
Patrzyłam i zastanawiałam się o co chodzi. Nie krytykowałam, bo od tego jestem daleka. Próbowałam zrozumieć o co chodzi. Jak mogą ją denerwować dzieci w takim wieku, skoro sama ma dokładnie takie dzieci? Po jakimś czasie temat wrócił. Nie dlatego że kolejny raz spotkałyśmy się na kawę, a dlatego że zaczęłam czuć to samo. Po prostu przyszedł taki dzień że zrozumiałam o co jej chodziło.
Denerwują mnie dzieci.
Swoją trójkę kocham nad życie. Zrobiłabym dla nich wszystko i chociaż podnoszą mi ciśnienie milion razy na dobę – jestem najszczęśliwsza na świecie że są, po prostu. Mało tego, jako mam trójki uważam że każdego dnia odwalam kawał dobrej roboty, bo wychowuję dzieciaki na mądrych i potrafiących się zachować ludzi. Wiedzą jak zachować się w restauracji, w kościele, kinie… wiedzą jak się mówi „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”, „dzień dobry” i inne. Wiedzą że idąc gdzieś nie należy skakać po meblach czy chociażby wchodzić na piętro domu – jeśli gospodarz nie wyrazi na to zgody.
Mają swoje za uszami…
Jak mama straci czujność lubią nagiąć granicę. Jednak ta granica nie jest przekraczana zbyt często. Nie wychowuję dziecka idąc do kogoś, robię to każdego dnia w domu dlatego wiem, że mogę wyjść z nimi wszędzie – ich zachowanie nie będzie w żaden sposób niewłaściwe. Jestem surową mamą. Kocham ich, daję im dużo miłości, ciepła i wsparcia. Jednak jestem przy tym bardzo wymagająca. Mało kiedy pozwalam im na łamanie przyjętych zasad – wiem że są to „tylko dzieci” jednak proces wychowywania nie polega tylko na obserwowaniu. Ja kieruję ich na odpowiednią drogę.
To są dzieci, więc mają prawo by troszkę popsocić – nie trzymam ich w klatce i pozwalam poszaleć. Jednak u nas granice są ostro zarysowane. Jeśli ktoś ją przekroczy – doskonale o tym wie. Dlaczego? Bo nie mam zamiaru tłumaczyć się komukolwiek z tego, że moje dziecko coś zbroiło. Jeśli wydarzyło się to przez przypadek – ok, przeprosiny i chęć pomocy przy sprzątaniu/naprawie powinna pomóc. Jeśli działał celowo – musi wiedzieć że konsekwencje ponosi z całą odpowiedzialnością.
Wkurzają mnie dzieci które nie mają rodziców.
Mają fizycznie, ale nie mają ich przy procesie wychowywania. Wiem, że takie występki dzieci to w głównej mierze problem osób dorosłych jednak to zachowanie tych maluszków wyprowadza mnie z równowagi. Bo to nie dorośli skaczą po kanapie, rysują po ścianach, pokazują języki, drapią, krzyczą, biją… Wiem że nieraz zdarzy się coś niechcianego – chociażby w markecie, gdy dziecko „chce i koniec”. Nie o takie coś mi chodzi, taką akcje miało każde dziecko w sklepie, chyba bez wyjątku. Chodzi mi o wredne zachowanie w domu.
O brak reakcji rodziców jeśli dzieje się to wszystko. Bo upomni raz, a za drugim razem nawet poda rękę by na tą kanapę weszło. Jaki jest wtedy jego autorytet? Jak można tak bardzo psuć dziecko. A to małe żyjątko później będzie swoim zachowaniem wprowadzało mało komfortową atmosferę czy to na kawie u koleżanki, czy podczas wypadku na wakacje. Bo jak cieszyć się z takich spraw, gdy obok biega i za nic nie słucha się jakiś maluszek.
Nie jest tak że to wina dziecka.
To wina rodziców, wiem to doskonale. Oni powinni dziecku pomóc, jeśli nie potrafią sami – niech skorzystają z rady psychologa dziecięcego. To nie jest oznaka słabości, to oznaka siły. Szukanie pomocy, gdy samemu już nie daje się rady to pierwszy krok do osiągnięcia sukcesu. Nie jesteśmy alfą i omegą, jesteśmy ludźmi. Macierzyństwo to najtrudniejsza z moich życiowych ról, ale chcę spełnić ją najlepiej jak potrafię dlatego całą swoją uwagę poświęcam właśnie dzieciom. Nie umiałabym funkcjonować, gdyby któreś z moich dzieci nie umiało radzić sobie z emocjami bądź po prostu testowało mnie na każdym kroku.
I nie myl tego proszę z buntami.
Moje dzieci też je mają. Blanka milion razy dziennie idzie z wielkim fochem do swojego pokoju – bo taka jest. Jest słodka, ale też potrafi wyprowadzić z równowagi osoby które mają w sobie największe pokłady cierpliwości. testuje nas głównie w domu i u babci. Gdy wychodzimy jednak poza te dwa miejsca jest innym dzieckiem. Potrafi zachować się odpowiednio w miejscu w którym oczekuję od niej kultury. Nie muszę na każdym kroku mówić co ma robić. Nie biegam za nią po kościele bo wie że ma siedzieć. Nie upominam jej podczas kawy u koleżanki bo spokojnie bawi się na dywanie.
Usłyszałam już od wielu osób słowa…
„Twoje dzieci są grzeczne” A ja twierdzę że są po prostu dobrze wychowane i wiedzą jak radzić sobie z emocjami w domu. A podczas wyjść czy odwiedzin gości w naszym mieszkaniu należy okazywać szacunek. Mało tego – na każdym kroku pokazuję im, że wszystko co mamy nie wzięło się z powietrza. Wiedzą i przede wszystkim widzą że za wszystko musieliśmy zapłacić. A by mieć pieniążki mama i tata bardzo dużo pracują. Kiedyś pokazałam im, jak długo mama musi pracować gdy oni zniszczą fotel czy porysują ścianę.
Mam mądre dzieci.
A moje dzieci mają mądrą mamę.
Denerwują mnie tylko te dzieci które potrzebują pomocy, a ja im pomóc nie mogę.
Brak komentarzy